***
Polała się pierwsza krew. Maluch rozpędził
się, nogi mu się poplątały i rach ciach… wylądował na kaloryferze. To
były sekundy. Nawet nie zdążyliśmy zareagować :/ Pech chciał, że uderzył
w wystającą rurkę. Krew poleciała strugami z rozciętej bródki i z
języka… Łzy niczym grochy spływały po policzkach, a małe ciałko trzęsło
się ze strachu. Dobrze, że byłam blisko i mogła
szybko wziąć Szkrabka
na ręce i …
zacząć zagadywać.
Zabrzmi to troszkę chłodno, może nawet
ktoś powie, co z nas za rodzice… Nie użalamy się nad płaczącym Maluchem
(np. z powodu upadku czy lekkiego skaleczenia rzecz jasna, przy
poważniejszych obrażeniach sprawa wygląda zupełnie inaczej!). Staramy
się nie wpadać w panikę. Owszem, przytulamy synka i bierzemy na ręce,
ale tylko po to by przy tym całym rozlewaniu łez, rozpaczy i bólu,
podejść do okna, pokazać ptaszki, drzewa, chmurki i wszystko inne co
pomoże Małemu zapomnieć o tym, co się przed kilkoma minutami stało.
Sposób działa u nas bez zastrzeżeń. Nawet mój mąż już zauważył, że nie
ma co się użalać nad płaczącym synkiem, bo gdy tylko zaczynaliśmy to ten
nagle wykrzywiał usta w kształt podkówki i wył jak syrena. Sama bym
pewnie rozpaczała nad sobą jakby mi ktoś nad uchem lamentował: ojjjjj biedactwo, boli, oj jak boli… i jeszcze krew ci leci! Wtedy to jakoś tak na wyobraźnię działa… Pewnie nawet i u takiego malca ;)
A dlaczego o tym piszę? Ostatnio bawiłam
się z synkiem (4 lata) mojej koleżanki w chowanego połączonego z berkiem
po podwórku. Ciotka liczyła do dziesięciu, a mały miał uciekać i się
schować przede mną. Niestety zanim doliczyłam do pięciu usłyszałam
straszny, wręcz przeraźliwy krzyk połączony z płaczem. Młody wywalił się
na chodniku. Oba kolana zdarte, ale w zasadzie krew nie poleciła, tylko
skóra porysowana. Nic wielkiego, ale mały wpadł w taki szał, że nie dał
się nawet dotknąć. O przemyciu rany nie było mowy. Jego mama zaczęła
nad nim się użalać, tulić, pocieszać, a dziecko zamiast się uspokajać
zaczęło płakać wniebogłosy. Czyste szaleństwo trwało dwie godziny! Nie
mogłam tego słuchać, próbowałam sama zagadać malucha, przyniosłam nawet
kolorowe plasterki (zadziałały na krótką chwilkę), ale dopiero gdy
zapuściłam ulubione bajki dziecko się uspokoiło. Głupio się przyznać,
ale to ja uspokoiłam szkraba, a nie jego własna matka.
Wtedy zaczęłam się zastanawiać czy warto
się użalać nad dzieckiem czy lepiej zachować zimną krew, okazać trochę
mniej uczuć niż normalnie. Porównując te dwie sytuacje, bardziej chylę
się jednak ku nie użalaniu się. Wydaje mi się, że robię to troszkę dla
jego dobra, przyszłościowo. Gdy pójdzie do przedszkola/szkoły i upadnie
bądź skaleczy się, nie wierzę, że wychowawczyni porzuci resztę dzieci
tylko po to, by pocieszyć, utulić i otrzeć łzy mojemu dziecku. Nie
generalizuję, ale wolę być realistką.
A jakie jest Wasze podejście, gdy dziecko się skaleczy lub upadnie i płacze?
Pozdrawiam,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz